Dolina Krzemowa była jednym z tych miejsc, które od dawna wisiały na mojej liście „must visit”. Centrum technologicznego świata, gdzie każdy garaż zamienia się w wylęgarnię innowacyjnych startupów, ludzie przemieszczają się autonomicznymi samochodami, a pizzę dostarcza dron. I stało się. Możliwość wyjazdu na Google I/O stała się świetną okazją do tego, by w końcu odwiedzić to miejsce.
Połowę maja spędziłam w słonecznej Kaliforni, a konkretnie – w Dolinie Krzemowej. Wraz z przyjaciółmi wybraliśmy się na Google IO – największą coroczną konferencję technologiczną Google, oraz korzystając z okazji, także na kilka wydarzeń towarzyszących. Jakie są moje pierwsze wrażenia po tym krótkim czasie spędzonym w pępku technologicznego świata?
Mityczna Dolina Krzemowa
Dolina Krzemowa – to właśnie tutaj rodzą się i rozwijają największe informatyczne i internetowe projekty na świecie. Zawsze chciałam sprawdzić na własnej skórze, co tak niezwykłego jest w tym miejscu. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu było tu pustkowie – ogromna połać ziemi w północnej części Doliny Santa Clara, wykorzystywana głównie pod uprawy rolnicze. Dacie wiarę, że tu, gdzie obecnie prężą się siedziby największych firm IT na świecie, jeszcze z dobre sto lat temu rozciągały się sady brzoskwiń i pomarańczy?!
Dopiero w latach 50. XX wieku zaczął rozkwitać tutaj przemysł nowych technologii, głównie za sprawą niskich cen nieruchomości oraz konieczności rozlokowania strategicznych dla rządu amerykańskiego obiektów także na zachodnim wybrzeżu. Sam termin “Dolina Krzemowa” powstał w 1971 roku, a jego autorem jest amerykański dziennikarz Don C. Hoefler.
W połowie lat 80. XX wieku firmy powstałe w Dolinie Krzemowej zatrudniały już ponad 200 tys. osób. W chwili obecnej swoją siedzibę ma tutaj ponad 700 czołowych spółek technologicznych.
Dolina Krzemowa – pierwsze wrażenia
Najpierw 2-godzinny lot z Warszawy do Frankfurtu, szybka przesiadka i kolejne 12 godzin w samolocie do San Jose. Po długiej podróży w końcu jesteśmy na miejscu. Jeszcze tylko odprawa paszportowa, zdjęcie, sprawdzenie odcisków palców i witamy w Stanach.
Po przyjeździe, jeszcze na lotnisku, uderzyły mnie od razu dwie rzeczy: uśmiechnięci, wyluzowani ludzie, oraz piękna, słoneczna pogoda. Polska pożegnała nas chłodem i chmurami, ale czego oczekiwać po Kaliforni, jeśli nie słońca?
Drogę z lotniska do Mountain View (gdzie wynajęliśmy dom) pokonaliśmy kolejką. Z San Jose do Mountain View kursuje całkiem sprawny transport publiczny. Podróż trwa ok. 30-40 minut, bilet kosztuje 2$, a kolejka nie jest specjalnie przepełniona.
Z łatwością można tam przewozić większe bagaże czy rowery, a dodatkowo wewnątrz jest darmowe WiFi dla podróżnych, więc bez problemu można upewnić się chociażby za pomocą Google Maps, czy zmierzamy we właściwym kierunku.
Podróżując wymienioną trasą, ujrzycie za oknem nie tylko biurowce wielu znanych firm (Microsoft, Motorola, Intel, Samsung) ale także Centrum Badań NASA (NASA Research Center). Ogromne hale testowe czy tunel aerodynamiczny z pewnością nie ujdą Waszej uwadze. Przy NASA Research Center funkcjonuje także Visitors Center, do którego naprawdę warto zajrzeć, zwłaszcza jeśli macie 1-2 godziny i nie wiecie jak je zagospodarować (o samej wizycie w tym miejscu już wkrótce w osobnym wpisie).
Samo Mountain View, w którym mieści się między innymi siedziba główna Google, to miejsce, które zupełnie odbiega od wyobrażeń o supernowoczesnych smart city. Nasz dom znajdował się przy Franklin Street, czyli jakieś 10-15 minut spacerem od Downtown i około 40 minut pieszo od Googleplex.
Mountain View to rozległe (jak na polskie standardy) miasteczko, pełne uroczych, jednorodzinnych domów, kawiarenek, małych sklepików i zieleni. Przy każdej alei przyjezdnych witają rzędy palm, a trawniki pełne są pachnących, kwitnących krzewów przypominających jaśmin.
Samo Mountain View wydawało się nadzwyczaj spokojne. Mieszkańcy zapewne już dawno przywykli do autonomicznych samochodów na ulicach (udało nam się spotkać kilka razy Waymo!) czy obecności informatycznych gigantów w swoim sąsiedztwie. Ja natomiast przez cały pobyt czułam się jak mała dziewczynka w Disneylandzie 🙂
Dolina Krzemowa – na co musisz się przygotować po przyjeździe
#1 zamawiając Ubera, spodziewaj się np. tego, że przyjedzie po Ciebie Tesla, a kierowca z przyjemnością zademonstruje Ci jej możliwości (been there, done that)
#2 na ulicach zapewne nie raz zauważysz charakterystyczne, kolorowe Google Bikes; z reguły Googlersi poruszają się nimi jedynie po terenie kampusu jednak można zobaczyć je także na mieście. Jeśli napotkasz porzucony rowerek poza terenem kampusu, możesz zadzwonić pod specjalny numer – odpowiednie Googlowe służby przyjeżdżają wtedy po rower i odwożą go do firmy
#3 Kampus Google sam w sobie jest naprawdę rozległy i otwarty – nie ma żadnych ogrodzeń czy bram wjazdowych, kampus stanowi po prostu otwartą „dzielnicę” MTV gdzie każdy może wjechać, wejść lub przespacerować się między budynkami Google
#4 nie zdziw się, jeśli przechodząc ulicą poczujesz trawkę – jest ona w Kaliforni legalna 😉
#5 porcje są tu naprawdę spore, a przykładowo mały kubek kawy w Kaliforni jest wielkości dużego kubka kawy w Polsce; wyobraźcie sobie moją minę, gdy nieświadoma poprosiłam o dużą kawę, a otrzymałam na oko litrowy kubeł pełen kofeiny…
#6 ceny w Kaliforni nie zawierają podatku, dlatego podczas zakupów warto brać to pod uwagę, ponieważ przy kasie rachunek będzie nieco wyższy, aniżeli suma cen produktów w koszyku
#7 w knajpkach ciężko o lekkie lub wegetariańskie jedzenie, a porcje są ogromne; jeśli chcecie zjeść coś w jednej z popularnych sieciówek (jak np. Taco Bell, Panda Express, Chipotle) przygotujcie się na konkretną porcję, której wartość kaloryczna znajdzie się w przedziale 700-1000 kcal
#8 każdy produkt lub pozycja w menu ma wyraźnie podaną wartość kaloryczną; jeśli zamawiasz lunch, każda pozycja w menu obok ceny ma podaną wartość kaloryczną, a reguła ta odnosi się zarówno do posiłków jak i np. do kawy w Starbuniu; podobnie jest z produktami w sklepach – na etykietach nie sposób ich nie zauważyć
#9 wszędzie używają cukru, mąki kukurydzianej i… kolendry – a przynajmniej takie mam wrażenie 😉 po 2 tygodniach miałam naprawdę przesyt posmaku kukurydzy (nie tylko w meksykańskich przekąskach, ale także w chipsach czy… piwie) i kolendry, która była obficie dodawana do wszelkich meksykańskich potraw. Cukier natomiast dominuje we wszelakich napojach – niekiedy trzeba się porządnie naszukać, aby znaleźć zwykłą wodę niesłodzoną. Lemoniada smakująca jak przesłodzone cytrynowe zozole? Sok jagodowy o smaku cukru zmieszanego z odrobiną jagodowego posmaku? To tylko nielliczne przykłady tego, jak pięknie naciełam się w poszukiwaniu czegoś orzeźwiającego do picia… 😉
#10 problemy z kartami płatnczymi; w wielu sklepach, knajpkach, czy stacjach benzynowych stosunkowo często można napotkać na problem z przyjęciem europejskich kart płatniczych – niezależnie od banku lub faktu, że posiadasz Visę/Mastercard. W losowo wybranych miejscach karta po prostu nie przejdzie i już. W takich sytuacjach dobrze mieć ze sobą gotówkę lub Android Pay, chociaż spotkałam się też kartami płatniczymi pre-paid w Walmartach (kupujesz, „doładowujesz” kartę na wybraną kwotę i korzystasz z niej, wygląda jak zwykła karta płatnicza).
#11 ciężko znaleźć tu pieszych; o ile można było spotkać kilku rowerzystów (nie tylko Googlersów) o tyle naprawdę ciężko było minąć kogoś na chodniku, wracając z pobliskiego sklepu. Przez cały pobyt spotkaliśmy może 5 przechodniów (którzy akurat spieszyli do zaparkowanych samochodów w pobliżu)
#12 wszystko jest tu ogromne – zaczynając od samochodów, po odległości, a na opakowaniach kończąc